Autoryzacja – zasada z PRL-u, która nęka współczesnych dziennikarzy

Idea autoryzacji z założenia nie musiała oznaczać komplikacji w codziennej pracy dziennikarza. Niestety zapisy prawa, ustanowione w czasach komunizmu w Polsce, nie zmieniły się w Polsce demokratycznej, w której przecież wolność słowa ma ogromne znaczenie. Niestety politycy bardzo chętnie wykorzystują absurd autoryzacji do blokowania nieprzychylnych dla siebie treści.

Dziennikarz nie może odmówić osobie udzielającej informacji autoryzacji dosłownie cytowanej wypowiedzi, o ile nie była uprzednio publikowana – to jeden z podstawowych zapisów w ustawie prawo prasowe z 26 stycznia 1984 r.

W założeniu idea autoryzacji nie ma ograniczać dziennikarza w swobodzie wykonywania przez niego zawodu. Dziennikarz pyta i otrzymuje odpowiedź, ot co. Spójrzmy na istotę dialogu pomiędzy dwiema osobami na gruncie społecznym. Przecież każdy z nas zapewne miewał takie sytuacje, kiedy w rozmowie z inną osobą użył nieodpowiedniego słowa, budząc w rozmówcy pewien niepokój, tudzież wątpliwości. Nie, nie chodziło o umyślne działanie, ale zwykłe przejęzyczenie, czy też użycie słowa nieadekwatnego do sytuacji. Co do zasady autoryzacja pozwala eliminować taką nieprecyzyjność: pytana osoba udziela odpowiedzi, potem żądając autoryzacji może ewentualnie nanieść zmiany „kosmetyczne”, by uprecyzyjnić odpowiedź, dokładnie wyjaśnić zaistniałą sytuację.

Niestety dziennikarze od dawna zauważają, iż prawo do autoryzacji wypowiedzi jest często nadużywane. Dziennikarze liczą na autoryzację „kosmetyczną”, często cytują krótkie odpowiedzi, które nie pozostawiają wątpliwości. Niestety zupełnie inaczej podchodzą do tego pojęcia ich rozmówcy. Ci uważają, że autoryzacja pozwala dowolnie modyfikować i uzupełniać odpowiedź. To często staje się ością niezgody pomiędzy obiema stronami.

Spotykając się z dziennikarzami i dyskutując o prawie prasowym zdarzyło się nam prześledzić jedną z takich sytuacji – skądinąd idealnie ilustrującą różne postrzeganie zapisów prawa prasowego. W jednej z miejscowości województwa zachodniopomorskiego podczas wyborów samorządowych do Rady Miejskiej w 2014 roku, dwóch kandydatów w okręgu jednomandatowym uzyskało taką samą ilość głosów. Zarządzono więc komisyjnie losowanie, które miało wyłonić osobę, jaka otrzyma mandat radnego. Jako że losowanie przeprowadzono w środku nocy, jeden z kandydatów pojawił się na losowaniu, drugi nie. Traf chciał, że komisja wylosowała tego nieobecnego.

Niedługo potem dziennikarz lokalnej gazety przeprowadził ze szczęśliwcem wywiad. Zapytał o nieobecność podczas losowania. Radny odpowiedział bez pardonu, że poszedł spać. Po autoryzacji wywiadu okazało się jednak, że ta odpowiedź mocno się zmieniła. Według nowej wersji „szczęśliwy” radny chciał być na losowaniu, czekał na informacje, ale nikt go nie poinformował o terminie i miejscu, dlatego był nieobecny.

Jedno pytanie, dwie różne odpowiedzi. Dziennikarz opublikował wywiad autoryzowany, ale pokusił się o komentarz, w którym wyjaśnił zmianę odpowiedzi, która de facto dla wyborców może mieć istotne znaczenie w postrzeganiu radnego jako osoby wykonującej mandat zaufania publicznego. W tym wypadku dziennikarz był pewny swego, gdyż nagrał rozmowę na dyktafonie, która potwierdzała prawdziwość jego komentarza przy autoryzowanym wywiadzie.

Nie można karać dziennikarza za publikację nieautoryzowanego wywiadu – twierdzi Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu

W dobie mediów elektronicznych, szybkość przekazywania informacji ma kolosalne znaczenie dla każdego wydawcy. Idea autoryzacji jednak w wielu przypadkach nie tylko opóźnia publikacje, ale niekiedy wręcz je utrudnia. Jak się okazuje, częstym procederem stosowanym przez polityków jest tzw. „blok”. Metoda ta polega na tym, że polityk zapytany o trudną sprawę udziela jakiejkolwiek, choćby irracjonalnej odpowiedzi, a potem żąda autoryzacji. Dziennikarz wysyła tekst i… czeka całymi miesiącami na odpowiedź, nierzadko do momentu, kiedy temat się dezaktualizuje. Nie ma bowiem w przepisach prawa żadnego terminu, w jakim rozmówca byłby zobligowany do udzielenia autoryzacji. W praktyce może to oznaczać, że proces ten będzie trwał nawet kilka miesięcy, co doprowadzi do nieopublikowania materiału.

W 2011 roku zapadł niezwykle ważny dla dziennikarzy wyrok. Europejski Trybunał Praw Człowieka orzekł, że nie można karać dziennikarza za publikację wywiadu bez autoryzacji.  Strasburski Trybunał rozpatrywał skargę redaktora naczelnego „Gazety Kościańskiej”, Jerzego Wizerkaniuka.

„Wobec Jerzego Wizerkaniuka, redaktora naczelnego „Gazety Kościańskiej” w 2003 r. zostało wszczęte postępowanie z art. 49 prawa prasowego w zw. z art. 14 pr. pras., ze względu na brak autoryzacji wypowiedzi prasowej. Redaktor opublikował wywiad, opatrzony zdjęciem posła, bez jego wyraźnej i jednoznacznej zgody. Postępowanie w sprawie przeciwko skarżącemu zostało warunkowo umorzone na rok, a skarżący został zobowiązany do zapłaty kwoty l 000 zł na wskazany przez sąd cel społeczny. Redaktor złożył skargę do Trybunału Konstytucyjnego (SK 52/05), który jednak uznał regulacje dotyczące autoryzacji za zgodne z Konstytucją oraz do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka (skarga nr 18990/05).”

Źródło: Obserwatorium wolności mediów w Polsce Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka

ETPCz uznał, że sankcje nałożone na dziennikarza były ingerencją w prawo do wolności słowa. Jak podkreślał strasburski Trybunał, polskie sądy w ogóle nie zajmowały się treścią wywiadu, nie badały, czy w ogóle doszło do manipulacji, która przedstawiła posła w złym świetle, a tym samym, czy w ogóle była mowa o naruszeniu dobrego imienia polityka.

Polskie sądy nie uwzględniły także statusu osoby udzielającej wypowiedzi, czyli czynnego polityka, posła na Sejm RP. Według Trybunału, poseł jest osobą publiczną, od której oczekuje się, aby była przygotowana na to, że jej działalność będzie przedmiotem szczególnego zainteresowania opinii publicznej i że musi się liczyć z pytaniami dotyczącymi jego działalności.

Co ważne, Trybunał skrytykował obowiązujące w Polsce prawo prasowe, które nakłada obowiązek autoryzacji i przewiduje kary za jej brak.  ETPCz słusznie zauważył, że obecne przepisy dają osobie udzielającej wypowiedzi narzędzie pozwalające na blokowanie publikacji, którą osoba autoryzująca wywiadu, uznaje za niewygodną dla siebie.

Jednocześnie Trybunał wskazał, że ewentualne spory w tym zakresie powinny być rozstrzygane na drodze cywilnych środków prawnych (np. powództwo o ochronę dóbr osobistych), które nie są postępowaniami karnymi, a w zupełności wystarczają, by chronić interes osoby udzielającej wypowiedzi.

Trybunał zasądził na rzecz Jerzego Wizerkaniuka ponad 8 tys. euro odszkodowania uznając, że ukaranie go w Polce za brak autoryzacji w tym wypadku naruszało art. 10 Europejskiej Konwencji Praw Człowieka i Podstawowych Wolności, gwarantującej wolność wypowiedzi.

Wyrok Trybunały dla dziennikarzy jest ważny, ale zanim będą oni bronić swoich racji w Strasburgu, muszą niestety zetrzeć się z machiną polskiego wymiaru sprawiedliwości, który dla wolności wypowiedzi nie jest już tak łaskawy, stąd też wielu dziennikarzy nadal – chcąc nie chcąc – musi przestrzegać zapisów prawa prasowego w kontekście obowiązku autoryzacji.

Doświadczeni prasowcy coraz częściej „obchodzą” zapis o obowiązku autoryzacji w prosty sposób. Zamiast przytaczać dosłowną wypowiedź zamkniętą w cudzysłów lub poprzedzać ją myślnikiem, wplatają ogólny sens wypowiedzi w treść publikacji. Nie ma cytatu, nie ma obowiązku autoryzacji, a ewentualne spory rozstrzygane są w sądach cywilnych na podstawie nagarnia, jakim dziennikarz dysponuje. Niestety metody tej w przypadku klasycznego wywiadu zastosować się nie da.

 

Bądź pierwszym, który skomentuje

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *